New kids on the block…i nowe arbitralne porządki

W roku 2022, po blisko 20 latach od wprowadzenia się pierwszych i mieszkańców, i po wielu latach użytkowania wraz z nimi przez późniejszych właścicieli infrastruktury osiedla „Zielone Wzgórze”, z dnia na dzień diametralnie zmieniły się warunki ich życia. Nie tylko uległy one drastycznemu pogorszeniu. Nowa sytuacja zdegradowała jakość życia, pomniejszając przy okazji atrakcyjność osiedla, jak i wartość zakupionych na jego terenie nieruchomości.

Stało się tak nie na skutek pandemii, wojny lub innej nieprzewidywalnej katastrofy czy siły wyższej, lecz za sprawą działalności nowego przykładu polskiej patodeweloperki, który objawił się w pobliżu.

Dostęp do ulicy Aleksandry został samowolnie zamknięty przez użytkowników nowo powstałego kompleksu mieszkaniowego. Trzeba jednak podkreślić, że doszło do tego przy zastanawiającej bezradności administratora zatrudnionego przez większość wspólnot „Zielonego Wzgórza” do reprezentowania ich interesów na zewnątrz i do bieżącego dbania o dobrostan ich własności.

Wolno zatem zastanawiać się czy jest to tylko jeszcze jeden z wielu przejawów indolencji, niekompetencji i nieudolności administracji, czy może ujawniło się w tym przypadku coś innego? Jak bowiem wytłumaczyć taką niefrasobliwość i tolerancję wobec bezpardonowego rozpierania i panoszenia się „nowych” sąsiadów i (dez)organizowania życia dotychczasowych mieszkańców? Zwłaszcza jeśli połączyć tę wyrozumiałą postawę administracji z kierowaniem do jej „własnych” mieszkańców, na rzecz których ta administracja zobowiązana jest działać, sformułowanych w stanowczym tonie żądań i pouczeń – de facto całej listy zakazów i nakazów – w sprawie odpowiedniego zachowania się na terenie przyległym do osiedla i obowiązujących mieszkańców „Zielonego Wzgórza”  wedle opinii tejże administracji. 

Nie zdziwiłoby przecież gdyby podobne żądania pod adresem „Zielonego Wzgórza” wysuwała administracja lub mieszkańcy sąsiedniej posesji, bo są to typowe przejawy egoistycznej troski o własne dobro i korzyść z pogwałceniem zasadnych uprawnień i oczekiwań innych ludzi, a nie przykłady budowania dobrosąsiedzkich relacji i wspólnoty interesów ponad miedzą. Ale jeśli robi tak administracja z „Zielonego Wzgórza”, to coś tu chyba jest nie tak i mamy prawo pytać, dla kogo ona pracuje? Swym zdumiewającym postępowaniem – biernością tam, gdzie wskazane byłoby stanowcze działanie i nadaktywnością tam, gdzie powinno się milczeć – administracja sama podsuwa nam te pytania i daje prawo do nich. Nie chcąc dawać podstaw do posądzeń o snucie teorii spiskowych ani insynuacji o pomówienie, nie rozwijam tej myśli, trudno wszakże zaprzeczyć, że zastanawiająca jest sekretność postępowania administratorów w tej sprawie jak i wielu innych.

Mieszkańcy sygnalizują, że dochodzą do nich nieoficjalnie informacje o planach zbudowania alternatywnego dojazdu do ul. Aleksandry oraz o jakichś bliżej niesprecyzowanych porozumieniach z właścicielem działki położonej w bezpośrednim sąsiedztwie z osiedlami „Zielone Wzgórze” i „Park Aleksandry”, po drugiej (północnej) stronie zamkniętej ulicy Podłęskiej. Czy zarządy wspólnot z „Zielonego Wzgórza” podejmowały jakieś uchwały w tej kwestii i czy delegowały kogokolwiek do podejmowania rozmów z właścicielem działki, po której miałaby przebiegać nowa droga dojazdowa? Czy przewidziano i zabezpieczono źródło sfinansowania tego pomysłu? Czy w ogóle odbyła się jakakolwiek dyskusja z mieszkańcami na ten temat? Dlaczego spowija te sprawy jakaś tajemnica i dlaczego mieszkańcy nie są informowani o sytuacji prawnej a niepewną wiedzę czerpią z krążących plotek? Przecież sprawy te dotyczą kwestii dla nich bardzo istotnych, o których nie tylko powinni wiedzieć, ale przede wszystkim w których sami powinni decydować.

Samowolne sprywatyzowanie i zamknięcie dotąd publicznej drogi spowodowało lawinę niepożądanych konsekwencji. Podłęska od strony Wielickiej stała się drogą dojazdową dla pojazdów firm kurierskich, firm budowlanych i przeprowadzkowch, taksówek i – last but not least – śmieciarek do sąsiedniego osiedla „Park Aleksandry”.

Przykład śmieciarek wywożących odpady jest szczególnie uciążliwy. W związku z segregacją odpadów na kilka frakcji przez osiedle dziennie przejeżdża kilka 15-tonowych pojazdów, powodując uciążliwy hałas, wzniecając kurz, blokując czasowo dojazd mieszkańcom. Samowolna blokada drogi ustawiona w połowie drogi na Podłęskiej nie jest żadną przeszkodą dla tych pojazdów. Znalazły one znakomity sposób na jej ominięcie i skrócenie sobie drogi do odbioru odpadów z sąsiedniego osiedla – podjeżdżają pod blokadę od strony „Zielonego Wzgórza” i przeciągają kontenery pełne śmieci między słupkami granicznymi, rozsypując je po drodze na terenie już obcego osiedla. Dodajmy jeszcze do tego odbieranie odpadów z miejskich dzwonów, które po urządzeniu się nowych sąsiadów cudownie przewędrowały – wraz z kontenerem na używaną odzież – za miedzę, na działki po drugiej stronie ulicy w granicy „Zielonego Wzgórza”.

Przy okazji, w ich bezpośrednim sąsiedztwie urządzono dzikie wysypisko dla odpadów wielkogabarytowych. Ponieważ jest ono dzikie, niezamykane i w żaden sposób nie zorganizowane ani zabezpieczone, jest „czynne” 24 godz na dobę przez 7 dni w tygodniu, przyciągając chętnych do pozbycia się śmieci z całego Bieżanowa i okolic, jak również miłośników kompulsywnego zbieractwa i wszelkiej maści kolekcjonerów „skarbów” wygrzebywanych ze śmietników, którzy regularnie patrolują nasze dzikie wysypiska pielgrzymując do nich codziennie, a niekiedy kilka razy dziennie. Przy okazji, prócz uciążliwej obecności i hałasowania bezkarnie śmiecą. Bowiem próbując na miejscu wydobyć ze składowisk to tylko, co jest dla nich cenne, rozbijają łomami stare meble i urządzenia a resztki rozrzucają wokół stwarzając zagrożenie dla dzieci, osób starszych i zwierząt. Nikt nawet nie próbuje tego powstrzymać, chociaż powoduje to wymierne szkody dla właścicieli.

Zemściły się lata bierności i cichego przyzwolenia na trwanie prowizorki ze strony właścicieli, zarządów wspólnot i poprzedniego administratora a zarazem dewelopera w osobie spółki Prombud. Bierność tego ostatniego podmiotu łatwo zrozumieć – tylko dla niego bowiem przedłużanie w nieskończoność nieuregulowanego pod względem własnościowym stanu rzeczy było korzystne. Kiedy został usunięty z roli administratora bezceremonialnie odebrał mieszkańcom dotychczas użytkowane przez nich miejsca parkingowe oraz połowę drogi, które już dawno powinny zostać przewłaszczone na rzecz wspólnot.

Jest to także przykład karygodnego zaniedbania ze strony władz miasta. Jak można było dopuścić do tego, by główna droga przebiegająca przez osiedle, stanowiąca kluczowy element jego infrastruktury komunikacyjnej, nie należała do żadnej ze wspólnot, lecz do dewelopera? Czy zamierzał ustawić na niej szlaban i zbierać myto?

Przypomnijmy, że to w wyniku samowolnego ustalania przez niego /dewelopera/ granic wewnętrznych na niegdysiejszej własności Skarbu Państwa, przekazanej po jej municypalizacji prywatnemu deweloperowi, tenże zaniedbał obowiązek zabezpieczenia prawnie wymaganych terenów dla poszczególnych budynków/wspólnot celem posadowienia na nich miejsc na odpady jak i zlokalizowania miejsc parkingowych. W efekcie niektóre z budynków (nr 7 i 9) przez wiele lat użytkowały śmietniki posadowione „na dziko” na cudzej działce (jak się okazało należącej do Prombudu). Żadna z wymienionych wspólnot nie dysponowała wystarczającą liczbą miejsc parkingowych, w tym, szczególnym przypadkiem była wspólnota budynku nr 7, która nie miała ani jednego miejsca parkingowego (parking położony za tym wieżowcem na sąsiedniej działce od strony wschodniej użytkowany był przez wiele lat również „na dziko” a co więcej, blok ten posadowiony jest na działce praktycznie po obrysie budynku, co sprawia, że fizycznie niemożliwe było usytuowanie na terenie tej wspólnoty ani miejsc na odpady, ani parkingów. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że jest to nie do pogodzenia nie tylko z cywilizowanymi obyczajami, ale i z wymogami i normami prawnymi obowiązującymi – przynajmniej formalnie – w Polsce. Niektóre miejsca parkingowe przypisane do konkretnych wspólnot (np. w 12) zostały wrysowane w mapy w taki sposób, że przez ich środek przebiega granica działek, a co za tym idzie połowa każdego parkowanego tam samochodu znajduje się na cudzym terenie. Pod tym względem „Zielone Wzgórze” wypada uznać za kuriozum nawet na tle patologii deweloperskiej Krakowa i całej Polski. Stanowi ono kuriozum nie tylko pod tym względem.

Niestety inni też nie są bez winy. Zatrważa bierność mieszkańców i spokojne znoszenie coraz bardziej uciążliwych szykan (zabranie miejsc parkingowych, zabranie drogi, zagospodarowanie frontowej działki przed budynkiem nr 17 na szpecący osiedle komercyjny parking (początkowo z dzikim wjazdem na skos przez chodnik dla pieszych), a w końcu zablokowanie dojazdu do ul. Aleksandry i odcięcie od infrastruktury Bieżanowa. I nikogo to nie obchodzi. Z drugiej strony dziwna nieudolność administratora (m. innymi dopuszczenie do absurdalnego gniota prawnego na służebność przesyłu mediów dla nowego osiedla „Park Aleksandry” na gruntach „Zielonego Wzgórza”) . Z trzeciej strony brak nadzoru ze strony miasta. I na koniec, nowe obyczaje sąsiedzkie „młodych, wykształconych, z wielkiego miasta”… w stylu wojny Kargula z Pawlakiem.

Świadomość tego, że wszyscy mieszkamy teraz w jednym mieście, w jednej dzielnicy, na jednym osiedlu, na jednej ulicy – a nie na odgrodzonej murami, płotami, drutami, betonowymi blokami, słupkami i zasiekami prywatnej posiadłości – wciąż jakoś nie potrafi utorować sobie drogi do roszczeniowo nastawionych umysłów świeżo przeszczepionego na lokalny grunt żywiołu napływowego. Grodzenie i prywata królują na krakowskich osiedlach w najlepsze, jakby to były poletka na Gubałówce, a nie wspólna przestrzeń miejska.

Opisałam jak na „Zielonym Wzgórzu” tworzono kulturę współżycia nacechowaną lekceważeniem prawa, obojętnością, egoizmem, ale to nie koniec. Trzeba jeszcze dopowiedzieć, że dzieci i starsi mieszkańcy „Zielonego Wzgórza” doświadczali i nadal napotykają na wyjątkowo przykry brak zrozumienia i empatii. Okazało się, że w osiedlu niszczy się i likwiduje nawet drobne elementy infrastruktury służące rekreacji dzieci i ludzi w podeszłym wieku.

Starszym mieszkańcom administracja zlikwidowała jedyne trzy ławki, których zakupienie i ustawienie z wielkim trudem wybłagano u zarządcy. Wyrwanie ich z ziemi i usunięcie z przestrzeni osiedla odbyło się w majestacie uchwał mieszkańców wspólnot 7 i 12. Oba zarządy tłumaczyły te poczynania „koniecznością ochrony ławek na czas zimy”. Jednak po zimie ławki nie wróciły już na swoje miejsce, a do tamtej blagi dorzuconą nową: ławki musiały zniknąć, ponieważ przyciągałyby niepożądany element, w domyśle „meneli”. W przeciwieństwie do nich, klasa średnia powinna, jak wiadomo, odwalać robotę w korporacjach do późnych godzin a potem tkwić przed telewizorem „w salonie”, zajadając dowiezioną kurierem pizzę, nie wysiadywać przed blokiem na ławkach. Na dorocznym zebraniu wspólnoty, po zgłoszeniu sprawy o ławki, jeden z młodszych mieszkańców zdziwiony pomysłem krytycznie skomentował go: „ po co komu ławki, kto ma dzisiaj czas siedzieć na ławkach, tylko starzy emeryci”. Głupota i zakłamanie. Na domiar złego potwierdzone na piśmie (podpisani powinni palić się ze wstydu). To przecież przykład kultury urzędniczej rodem z komedii Barei.

(zdj. arch. grudzień  2019)

 

 

 

 

 

 

W rzeczywistości jedna z ławek była stałym przystankiem dającym możliwość niewielkiego odpoczynku dla starszego małżeństwa podczas krótkich spacerów. W niedługim czasie po wyrzuceniu ławek, zdarzył się niebezpieczny a zarazem smutny incydent z dramatycznym finałem. Nie znajdując wzrokiem „swojej” ławki – bezpiecznej przystani w pobliżu domu – zdezorientowany senior usiłował przysiąść na betonowym klombie. Skończyło się to upadkiem, interwencją medyczną z koniecznym pobytem w szpitalu. W cywilizowanym kraju za przyczynienie się do tego wypadku zapewne zostałby pozwany ktoś odpowiedzialny za zarządzanie i stan osiedlowej infrastruktury. Pozwoliliśmy na to, że tutaj nikt przed nikim za nic nie odpowiada. Mało tego, przykry incydent nie wywołał żadnej refleksji i nie obudził zatwardziałych serc i sumień.

W innym miejscu (pomiędzy bud. 7 i 11) deweloper-zarządca zlikwidował miniaturowy, zbyt mały jak na 600-mieszkaniowe osiedle, plac zabaw dla dzieci. Plac zabaw to dużo powiedziane. Był to raczej patodeweloperski substytut nieudolnie udający plac zabaw (składały się nań: jedna drewniana huśtawka i drabinka plus zabrudzona piaskownica). Ogrodzona zwykłą drucianą siatką zagroda, zawsze zachwaszczona, była mniejsza niż więzienny spacernik i równie jak on przyjazna i zachęcająca. Można się domyślić, że deweloper urządził to kuriozum, tylko po to, by przypodobać się niewymagającym kupującym pokazując jak to zadbał o dobre urządzenie osiedla a przy okazji uzyskać lepszą cenę sprzedawanych mieszkań. Była w tym wielka blaga, ponieważ wykonane z byle jakiego drewna i nigdy nie konserwowane urządzenia szybko zgniły, gwoździe pordzewiały a plac zabaw stał się zagrożeniem i pułapką dla dzieci. Po krytyce i ostrzeżeniu o niebezpieczeństwie dla małych użytkowników, zarządca cichcem usunął resztki zabawowego złomu. Jak się później okazało deweloper wywalił z działki godny pożałowania obiekt rekreacji dla dzieci by dzięki temu powiększyć swój stan posiadania dla przyszłych zysków osiąganych metodą opisaną wyżej, zarazem zubożając teren osiedla „Zielone Wzgórze”. Na sąsiednim nowym osiedlu pojawił się jeszcze mniejszy kieszonkowy plac zabaw, ogrodzony gęstym drutem i przypominający klatkę.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jaką kulturę współżycia w ten sposób wytworzymy? Czego nauczymy własne dzieci? Hodowane w atmosferze egoizmu i izolacji kolejne generacje będą jeszcze mniej zdolne do współpracy i jeszcze bardziej samolubne. Chełpimy się naszą powierzchowną europejskością, jeździmy na zagraniczne wakacje, konsumujemy nowinki, ale wciąż bliżej nam do plemiennych zwyczajów znanych z regionów zapóźnionych cywilizacyjnie i kulturowo.

Złowrogie przepędzanie obcych, komediowe spory o miedzę /drogę/ i brak poczucia wspólnoty to wciąż polska codzienność